Tak było

S16022012440
(Tutaj był domek mojej babci, przy lesie, obok „pustyni” białego piasku…)

 

Ta strona to taki mój „wspo-miętnik”. Chcę ją przeznaczyć na zapisywanie ciekawych zdarzeń  z przeszłości.

Służba zdrowia dawniej i dziś
Lekarze i pielęgniarki jak zawsze będą przez pacjentów uważani za dobrych lub za złych. Nie ma w tym nic dziwnego, podobnie jak wśród maturzystów – jeden uczył się bardzo dobrze, a drugi ledwie się prześlizgnął. Spotkałam wspaniałych ludzi w służbie zdrowia, ale i tych złych.
Idąc do szpitala dzisiaj, na pewno mamy duże szanse skorzystać z nowoczesnych urządzeń diagnostycznych i dużo lepszych metod leczenia, ale ludzie są tacy sami. Dlatego największe zmiany na plus nastąpiły w położnictwie. Obecność osoby towarzyszącej kobiecie na porodówce bardzo mocno ograniczyła możliwość brutalnego jej traktowania przez personel. Dawniej taka biedaczka była w znacznym stopniu we władaniu położnych i salowych. Często nieczułych i ordynarnych. Świadków nie było… Pozytywna zmiana nastąpiła również w związku z dużą możliwością odwiedzin chorego w szpitalu. Dawniej były wyznaczone krótkie godziny wizyt i chyba tylko w trakcie dwóch dni w tygodniu. Pacjent czuł się samotny wśród obcych mu ludzi.
Zakażenia szpitalne były wtedy, ale są też i teraz. Ja i moja rodzina trzykrotnie zetknęliśmy się z tym problemem. Dawniej jednak lekarze robili wszystko, żeby pacjenta z tego wyleczyć i fakt zakażenia ukryć. Mnie spotkało coś strasznego. Szpital nie chciał ponosić prawdopodobnie konsekwencji z tego powodu i w bardzo okrutny sposób zostawił mnie samą z tym problemem. Przez półtora roku odwiedziłam szereg gabinetów prywatnych, łykając przez cały czas antybiotyki! Wreszcie pomógł mi skutecznie i bezinteresownie wspaniały lekarz rodzinny ze Szpitala „Cegielskiego”. Zawsze będę wspominać go z wdzięcznością.
Jest także „humorystyczny” akcent z pobytu na tym bezdusznym oddziale. Nieprzytomnemu pacjentowi gwałtowne szarpnięcie za ręce (przy przenoszeniu) może spowodować uraz w stawach rąk. No i mnie się to zdarzyło. Kolejne bezowocne rajdy po ortopedach,rehabilitacjach, unieruchomienie prawej ręki, leki – o bólu nie wspomnę. I tak byłoby do dziś, gdyby…
Nauczyłam się pracować lewą ręką! Umyłam właśnie kolejne okno w moim domu. Stojąc na parapecie, chciałam już zejść tyłem na taboret stojący pod oknem. Niestety – nogą trafiłam na brzeg taboretu, który się przewrócił, a ja spadłam z góry na plecy! Żyję!!! Przez dwa dni nie mogłam ruszać ręką! Niesamowite! Ręka naprawiła się! To był najszczęśliwszy upadek w moim życiu!
W latach 1970 i… nie była łatwo się dostać do prywatnego gabinetu lekarskiego, czy dentystycznego. W dniach wolnych od pracy działało pogotowie ratunkowe nie cieszące się dobrą sławą. Nic więc dziwnego, że kiedy córeczkę zabolało dziąsło, poszłyśmy do prywatnego gabinetu dentystycznego. Przyjęto nas niechętnie – cóż Święto! Pani stomatolog widziała tylko 1 możliwość – usunięcie ząbka na żywca, bo to przecież „mleczak”….
Nie wiem, jak to możliwe, że pani, po studiach nie wiedziała, że w mlecznych ząbkach zanikają korzenie, ale nie we wszystkich jednocześnie. Wyrwanie małego ząbka z dwoma wielkimi korzeniami! Bez znieczulenia!!! (!!!!!!!)
Powinnam przestać wspominać, ale nie sposób przemilczeć domowej wizyty lekarskiej pewnego lekarza, którego wyrzucono już z wielu ośrodków medycznych. Osłuchiwał dziecko bez stetoskopu. Gdy poprosiłam go, by zapisał  dodatkowo lek uspakajający – u dziecka leczono tzw. tik – skwitował prośbę stwierdzeniem, że wystarczy mu kupić duże lustro i samo się wyleczy. Nie do wiary – ten lekarz miał rację. Leki podawane dotychczas były niepotrzebne! Bardzo chciałam mu podziękować, ale i z tej naszej placówki też go gdzieś przeniesiono. Wielka szkoda!
W szpitalach dawniej i dziś najważniejszy był i jest personel! Oby tych dobrych ludzi było jak najwięcej!

Moja wizyta w Wydawnictwie Poznańskim
Dzisiaj pisanie tekstów na komputerze jest niezwykle łatwe, ale kiedyś tak nie było. Do dzisiaj przechowuję starą maszynę do pisania, na której żadnych poprawek błędów robić nie było można. Jeśli więc prawie cała kartka papieru, została już zapisana i pod koniec trafił się jakiś błąd, to całą stronę przepisywało się od nowa. To była obowiązująca reguła. Tak powstawała maja najmilsza bajeczka p.t. „Kluseczka”, zapisana na kilku kartkach. Kopii zaprezentować nie wypadało, tylko oryginał (ksera jeszcze nie było).
Kiedy zjawiłam się z nim w Wydawnictwie Poznańskim, wydawało mi się że przyniosłam bestseler!
Pan redaktor czytając znudzonym głosem treść wymamrotał: „na coś trzeba się zdecydować – raz Kluseczka jest w domu… raz w przedszkolu…” a na zapisanych w pocie czoła kartkach rysował wielkie znaki zapytania…
Oj, bolało!

1996rok – Listopad poetycki
Nie będąc członkiem żadnego „kółka” wzięłam w nim udział. Sala pełna autorów, którzy po kolei odczytywali swoje najczęściej białe, nierymujące się wiersze. O czym? Trudno powiedzieć. Nuda… Trwało to bardzo długo . Wreszcie zaczęto wymieniań nazwiska zwycięzców i… konsternacja. dwie osoby uczestniczące w spotkaniu miały prawie identyczne imiona i nazwiska. Obie na M…. i W….
Zarządzono głosowanie przez podniesienie rąk. Po wymienieniu mojego nazwiska zobaczyłam las podniesionych rąk. Nie ukrywam – to było bardzo miłe. Otrzymałam nagrodę publiczności, ale prowadzący spotkanie byli bardzo niezadowoleni, przecież nie tak uczyli pisać wiersze!
Nagrodzony wiersz nosił tytuł „Na ścieżkach wspomnień”

Wieczór panieński mojej sąsiadki
Tym razem z wspomnieniami nie muszę się daleko cofać, bo tylko kilka lat wstecz… Późnym wieczorem przygotowywałam materiały na spotkanie autorskie z dziećmi w szkole. Właśnie zaczęłam przeglądać zawartość segregatora, gdy ciszę przerwał dzwonek! Któż to o tej porze może być? Sąsiadka? Co się stało?! Starsza pani stała w drzwiach przez chwilę zażenowana:
„Usiądźmy, proszę. Muszę ci coś powiedzieć, ale troszkę się krępuję! No… jutro wychodzę za mąż”.
Cóż, ja jestem już dawno na emeryturze, a ta Pani jest przecież jeszcze znacznie starsza!
„To wspaniała wiadomość! Przecież to Twój wieczór panieński! Musimy to uczcić!!!”
Wyjmuję z barku mój ulubiony ajerkoniak i zaczynamy świętowanie. Mój zaskoczony mąż próbuje kilkakrotnie przerwać tę wyjątkową imprezę, wreszcie zrezygnowany pyta o godzinę jutrzejszego spotkania.
„Oj, późno, późno – odpowiadam – chyba 11-sta.”
To był naprawdę miły wieczór. Późno położyłam się spać. Obudził mnie rano mąż bardzo zdenerwowany i podaje mi włączony telefon, w którym słyszę:
„Pani Mirosławo, za chwilę zaczynamy!!!”
Cóż , spóźniliśmy się, ale nie aż tak bardzo strasznie.Po pięciu minutach byłam już w samochodzie i poganiałam nieustannie męża, żeby co wolniejsze auta wyprzedzał. Zdenerwowany mąż wreszcie wykrzyknął:
„Tego wyprzedzić nie mogę!!! To radiowóz!

Pozytywnie o odchudzaniu
Oczywiście – dawno temu, gdy uczyłam się w Technikum, Szkoła uczennicom starszych klas umożliwiła podjęcie zatrudnienia w czasie wakacji na kolonii letniej na etacie kucharek i pomocy kuchennych. Miejscowość była atrakcyjna – Karpacz. Prawie wszystkie dziewczęta w krótkim czasie przybrały na wadze po ok. 10 – 15 kg. Do domów powróciły same tłuściochy. Ja byłam naprawdę załamana, przecież już przed wyjazdem, jak wiele nastolatek w tym wieku odchudzałam się! Myślałam, że tak już mi zostanie… Załamana przestałam wierzyć, że kiedykolwiek uda mi się schudnąć. Dalsze przytycie skutkowałoby dużą otyłością. Nie mogłam dopuścić do zwiększenia wagi nawet o 10 dkg. I tego postanowiłam się trzymać. Nie zmieniłam sposobu odżywiania, ale z codziennej porcji na talerzu postanowiłam coś zostawić, 1-2 ziemniaki itp. Nie odmawiałam sobie codziennej kremówki przed obiadem i innych łakoci. Naprawdę nie wiem, ile to zajęło mi czasu, ale schudłam bardzo szybko. Różni chudzi i szczupli ludzie radzą grubasom, jak schudnąć. Ja nie radzę, ja się zwierzam. To „niedojadanie” nie jest wcale takie przykre.
Karpacza c.d.
Miejsce zdarzenia to samo, ale przygoda zupełnie inna.
Jak już wspomniałam, Dyrekcja z Technikum umożliwiła nam pracę w kuchni na koloni letniej w Karpaczu. Zaangażowano większą ilość dziewcząt ze względu na młody wiek. W związku z tym miało nam być troszkę lżej, rzeczywistość była jednak inna. Kierownik kolonii był dyrektorem szkoły i dorabiał na wakacjach. Nie miał dla nas litości i wymyślał bardzo pracochłonne obiady jak np. lepienie pierogów dla ok.100 osób, domowe ciasta na deser itp. Pewnego razu zażyczył sobie świeżego chleba ze smalcem domowej roboty. To była prawdziwa katorga, to krojenie słoniny na maleńkie kawałeczki. Kiedy byłyśmy już bardzo zmęczone te kawałeczki stawały się coraz większe. No, ale kolacja była bardzo udana. Chleba skonsumowano dwa razy tyle. Dzieciaczki zgłaszały się bez przerwy po dokładkę.
Wreszcie zmęczoni i zadowoleni wszyscy poszliśmy spać. Niestety, nie do końca wysmażone kawałeczki słoninki zmusiły mnie do szukania w nocy toalety. Wyszłam z pokoju, a tam… no, nie da się tego opisać! Do toalet ogromne kolejki! Kto opuszczał ten przybytek, już ustawiał się profilaktycznie ponownie. Nikt chyba nie spał! Środek nocy, a na kolonii ruch jak w ulu! Stan wszelkich sanitariatów był przerażający. Najbardziej wystraszony był lekarz. Nie zgłosił zatrucia w Sanepidzie i marzył, żeby natura sama rozwiązała problem.

Niebezpieczna zabawa
Ta strona prawie zawsze powinna zaczynać się: „dawno, dawno temu”… Tak jest i tym razem. W mieszkaniu mojej koleżanki mieszkały dwie rodziny. Współlokator wyjechał z miasta raczej na dłużej, bo drzwi wejściowe zabezpieczył sznurkami. To było bardzo śmieszne i postanowiłyśmy to sfotografować. Na korytarzu panował mrok i potrzebna była lampa błyskowa, której nie miałyśmy. Bez trudu kupiłyśmy magnezję do wywołania błysku. Wszystko już było gotowe, aparat ustawiony, podpalam magnezję i… no właśnie nic. Powtórki też bez efektu. Co nam sprzedano… bubel bezwartościowy! Biorę magnezję do ręki i demonstracyjnie podpalam… Błysk, wrzask i ból okropny! Dłoń szara jak popiół! Po drugiej stronie ulicy znajdowało się Pogotowie Ratunkowe. Wbiegłam do środka, a tam poczekalnia pełna cierpiących ludzi. Nie zwracam na nich uwagi, dotarłam do pokoju zabiegowego, gdzie właśnie zszywali jakiegoś pechowca… Ktoś się rzucił za mną w pogoń! Zrobiono mi zastrzyk… no i prawie nic z tego okresu nie pamiętam.                                                             Tak się złożyło pechowo, że w tym dniu miałam bratu załatwić w urzędzie jakieś ważne dokumenty, bo był za granicą. Załatwiłam! Była co prawda ze mną koleżanka, trochę pewnie pomagała, ale wywiązałam się z powierzonego zadania. Zapamiętałam tylko to, że urzędniczka zadawała mi takie dziwne pytania: „Jaki dzisiaj mamy dzień? Ile ma pani lat? Czy pamięta pani, jak się nazywa?”
To było poniżające…
Wypadków c.d.
I znów będę w roli głównej. Tym razem rzecz się działa w okolicy Świąt Wielkanocnych. Bardzo wesoło w naszym domu obchodziliśmy „śmigusa-dyngusa”. W zabawie oprócz brata i siostry brał udział nasz wujek. Rodziców oczywiście w domu nie było. Nie było też lekkich, plastikowych pojemników na wodę, ale duże butelki szklane po mleku. Po dłuższej gonitwie zderzyłam się z wujkiem i butelka w mojej ręce się rozbiła! Przybiegli wszyscy zobaczyć co się stało i nagle braciszek krzyknął: „Widać kość!”
W szoku rzuciłam się do ucieczki tak, że towarzystwo
z trudem mnie dopadło. Pogotowie, szycie…Dygocąc jeszcze na stole zabiegowym nagle dostałam ataku histerycznego śmiechu – następna rodzina prowadziła kolejnego amatora biegów z butelką w ręku.
Niesamowite
To się niektórym ludziom zdarza… posiadać jakąś nadprzyrodzoną moc odczytywania  w wizjach losów innych ludzi. I ja poznałam kiedyś takiego człowieka. Zupełnie obca osoba spotkana przypadkiem w hurtowni słodyczy… Spoglądał kilka razy na mnie, troszkę ukradkiem. Po chwili podszedł  i zmieszany przeprosił, że zaczepia mnie w taki sposób: „Bardzo panią przepraszam, ale przed chwilą zobaczyłem pani przeszłość ( i  tu dokładnie usłyszałam coś bardzo smutnego i osobistego, czego nie mogła znać obca mi osoba), ale nic więcej strasznego się w pani życiu nie wydarzy”. Stałam jak zahipnotezowana.
„Ależ jest pan w błędzie, odwiedzam szpital. Boję się myśleć o przyszłości”. Pan zaczął się gęsto tłumaczyć, że na wizje nie ma wpływu, że to wszystko jest poza nim.
OOO! Nie pozwoliłam mu odejść: „Skoro pan zaczął… Proszę powiedzieć co pan jeszcze zobaczył!”
Już nic nie odpowiedział, ale jak gdyby sam do siebie zaczął opowiadać dziwną historię o pewnej pani, śpiewaczce, która szykowała się do wyjazdu do Stanów i była ciekawa jak tam zostanie przyjęta, czy ją docenią. Dowiedziała się, że odniesie sukces i że do kraju wróci obsypana kwiatami. I wróciła… w trumnie… Już więcej nie pytałam o przyszłość, a ten pan zmieszany troszkę, odszedł.
I stało się tak, jak przepowiedział… Nie raz zastanawiałam się – kim był? Na pewno dobrym człowiekiem.

Moja mama
Od tego wpisu powinnam tę stronę zacząć.
Moja mama urodziła się w Niemczech, w Brose (o z umlautem). Moi dziadkowie wyjechali tam „za chlebem”. Kiedy wrócili z moją mamą – jedynaczką do ojczyzny, całowali polską ziemię. Legalnie i nielegalnie przywieźli ze sobą pokaźną ilość marek i złota. Marzeniem był zakup pięknego gospodarstwa rolnego, ale był to czas kryzysu i po jakimś czasie, galopującej inflacji. Majątek zamieniony na złotówki gwałtownie stopniał. Pieniędzy wystarczyło na zakup zaledwie 4 hektarów bardzo lichej ziemi otoczonej z 3 stron lasami. Zbudowali tam lichą chatkę, w której zamieszkali po kilku latach z szóstka już dzieci… Było więc bardzo biednie i moją mama musiała pracować zarobkowo w innego, też biednego gospodarza. Kiedy uciekła stamtąd do Poznania, nie miała jeszcze 18 lat. Błąkającą się na dworcu biedną dziewczynę wypatrzyły siostry zakonne. Zamieszkała u nich pracując w pralni. Potem była wojna i praca u Niemki, a maciupeńkie mieszkanie w bardzo ciemnej, głębokiej i zagrzybionej piwnicy z mężem i dziećmi. Jak tylko pamiętam zawsze bardzo ciężko pracowała. Chory na serce mąż nie był w stanie zapewnić rodzinie bezpiecznego bytu. Mama nie miała czasu na zabawę z nami, ale bardzo wspierała naszą edukację. Czasami, sprzątając mieszkanie deklamowała długie, piękne wiersze, których nauczyła się jeszcze w szkole. Pomagała też bezinteresownie rodzinie i obcym ludziom. Nasz dom był dla wielu szukających pomocy prawdziwą przystanią.
Pod koniec życia, kiedy nie było już nadziei na wyleczenie, długo ze mną rozmawiała o życiu, wojnie, o niedostatku…
Zapytałam ją, co w czasie wojny było dla niej najstraszniejsze – bombardowania, łapanki, głód?
Najgorsze było poniżenie – odpowiedziała. To, że można było rozgnieść każdego jak robaka i żaden Niemiec nie poniósłby za to kary. Że polskie dzieci były tym gorszym sortem.
Opowiadała też o tym, czego nie potrafię zweryfikować – o Żydach pracujących przy dworcu Zachodnim. Byli potwornie biedni i wychudzeni. Mama czasami przejeżdżając obok tramwajem mogła co najwyżej oddać im swoje śniadanie. Ale jak. Przecież za to groziła okropna kara. Stojąc w przedsionku upuszczała na ziemię zawinięty chleb i żeby nikt nie widział wypychała go nogą  na zewnątrz. I tak mimo wszystko się bała. Pewnego razu dwóch więźniów pobiło się o to śniadanie.  Strażnik zaczął okładać ich pałką…
Strach, bezsilność i poniżenie. To chyba było najgorsze.

 

Komentarze są wyłączone.