Tak było – wakacje

Moje wyjazdy wakacyjne na „kolonie” były straszliwie nudne. Taki wypoczynek organizował zakład pracy naszego ojca. Było to zawsze to samo miejsce – boczne skrzydło Pałacu Rogalińskiego. Przez cały turnus czekałam właściwie na powrót do domu. Spacery parami w grupie, pisanie listów do rodziny i jedno zwiedzanie Pałacu. Właściwie nie ma o czym pisać…
Co zrobić z dziećmi w wieku szkolnym podczas wakacji, które wróciły już z kolonii?  Wysłać do rodziny? No cóż, możliwości dużych nie było, więc łatwo namówiłam rodziców na pozostawienie mnie i młodszej siostry na naszej działce, znacznie oddalonej od domu (pod dyskretną opieką sąsiadów). Była to cudowna przygoda. Dla siostry niestety nie. To ja miałam przygotowywać skromne posiłki, które smakowały nie wiem czemu tylko mnie, więc szybko dołączyła do nas ciocia, która próbowała bezskutecznie zapędzić lenia do pracy w ogrodzie. Czar prysł. Ale początki były wspaniałe. Dla mieszczucha, który wyjść z domu mógł tylko w zapiętym na ostatni guzik ubraniu, pobudka na łonie natury była niesamowita – przez otwarte okienko zaglądały do wnętrza winogrona. Wystarczyło otworzyć drzwi i można było wejść na ogródek w piżamie, na śniadanie objadać się smacznym agrestem i zrywać piękne kwiatki. To nic, że w altance było bardzo duszno. Był to prześliczny drewniany domek wykonany własnoręcznie   przez tatę – stolarza z duszą artysty. Cudowny! Później tego kontaktu z naturą często mi brakowało. No i teraz tutaj mieszkam. Pięknej altanki już nie ma.
Powódź w Tatrach
Tego zdarzenia nie zapomnę nigdy –
To było tak dawno, że większość wrażeń zatarła się już w pamięci. Zbliżał się okres matur i w szkołach starano się wyprowadzić część uczniów z młodszych klas na wycieczki, obozy. Ponieważ należałam do harcerstwa wyjechałam na obóz do Nowego Targu. Na początku wszystko toczyło się normalnie – pociąg, przesiadka na drugi pociąg, aż stało się to strasznie nudne. Wreszcie widok pięknych gór zaczynał interesować podróżnych. Z niewiadomych powodów jechaliśmy coraz wolniej, pociąg zatrzymał się gdzieś między stacjami,aż powoli wtoczył się na most… powolutku, bo w przedziałach słychać było jakieś złowieszcze skrzypienie. To chwiały się podpory mostu… Z wielką ulgą pojechaliśmy dalej. A tu znowu postój. Jakaś dyskusja na zewnątrz i wreszcie oznajmiono nam, że następny most może się w trakcie przejazdu zawalić! Wracamy! Tyłem! Powolutku lokomotywa pcha wagony do tyłu… Zbliżamy się już do mostu, który w strachu opuściliśmy! On już nie tylko trzeszczy, ale już się chwieje na boki! A my wjeżdżamy bardzo, bardo powoli!
Wiecie, co się działo w wagonach!!! Wokoło słychać było błagalne, głośne modlitwy i płacz! Nie wiem dlaczego, ale ja byłam przekonana, że nic złego się nie stanie… Miałam przy sobie aparat fotograficzny „Druch”, a widoki były niesamowite. Z góry z szumem spadały szerokie jakby wodospady, rozsiane domostwa zalane w różnym stopniu, czasami wystawał z wody tylko komin i kawałek dachu… Przerażający był widok rodziny brodzącej w tym zalanym terenie i próbującej widłami zawrócić porywany przez wodę jakiś stóg!
Wreszcie minęliśmy ten most i pojechaliśmy do Krakowa, gdzie nas ulokowano w miejscowym Domu Dziecka na krótkotrwałe przechowanie.
W regionalnej prasie były tylko małe wzmianki o żywiole, ale już poza rejonem powodzi ani słowa na ten temat. I tak było ze wszystkim – cicho-sza.
Po jakimś czasie dotarliśmy wreszcie do Nowego Targu i ulokowano nas w namiotach na boisku przy jakieś szkole.

Obóz wędrowny w górach.
Dopiero, kiedy miałam jakiś wpływ na organizację wypoczynku jest co wspominać.
W szkole średniej też nie było większych możliwości wyboru miejsca wypoczynku, ale naszym wychowawcą był zapalony turysta górski. Obóz wędrowny na który nas zabierał przypominał „szkołę przetrwania”. Liche namioty bez podłóg, zapasy paliwa, żywności w plecakach, kochery, menażki i minimum odzieży. Dzisiaj wiem, że góry chociaż piękne, nie są dla mnie. Ale wtedy wyboru nie miałam.
Problemy zaczęły się już na dworcu kolejowym… Mój piękny plecak, który sobie sama uszyłam, a był bardzo ciężki – rozleciał się już na peronie.Po prostu oderwały się od niego szelki. Już myślałam, że wychowawca odeśle mnie do domu, ale ten wspaniały człowiek szybko wypatrzył w grupie, kto ma najlżejszy plecak i kazał kazał mi się nim zaopiekować! Mój nieszczęsny bagaż dostali do noszenia biedni chłopcy. Wyglądało to tak, że przez klapę tego niby plecaka przełożyli kij i tak dwóch kolegów miało co dźwigać. Nie przypominam sobie, żeby narzekali. Wspominając to nie mogę przestać się śmiać.
Obóz wędrowny c.d.
Postawienie namiotów po takiej dłuuuugiej wędrówce było cudownym wydarzeniem, zwłaszcza że warunkiem podstawowym było znalezienie źródła wody, a to nie było łatwe. Pewnego razu szukaliśmy strumyczka już tak długo, że robiło się prawie ciemno. Brak wody skutkowałby tym , że poszlibyśmy spać bez picia, o myciu nie wspominając. W końcu jednak natrafiliśmy na „kropelkowe” źródełko. O spaniu długo nie było mowy. Musieliśmy poczekać, aż nakapie chociaż do jednej menażki. Każdy mógł wreszcie łyknąć jeden łyk herbaty. Bardziej spragnieni czekali jeszcze długo w nocy na upragnioną wodę.
Poszukiwania źródełka w górach to było codzienne zajęcie. Można sobie wyobrazić naszą radość kiedy trafiliśmy na wybetonowany, piękny strumyczek. W ruch poszły mydła szampony. Zabraliśmy się za pranie odzieży, czyszczenie garnków i nawet nie zauważyliśmy, że zbliża się do nas gromada górali z okolicznościowym uzbrojeniem w grabki i kije. Pan profesor jakoś załagodził sytuację i solennie obiecał, że więcej wody pitnej dla wioski już nie zabrudzimy.
Niechętnie wspominam ogromne zmęczenie, bo nawet na podziwianie pięknych gór nie miałam siły. Po kilku wyjazdach na taki obóz każdy z uczestników otrzymał srebrną odznakę górską. Czasami zdarzały się sytuacje bardzo niebezpieczne, jak wtedy, kiedy radośnie zaczęliśmy biec z góry. Nie można było się już zatrzymać, kroki straszliwie wydłużały się. Przytomności Profesora zawdzięczaliśmy ,że nic się nie stało! Stał u podnóża góry i krzyczał z całych sił: „W krzaki! W krzaki!!!” Krzaki nas zatrzymały.
Pewnego razu nasz wychowawca zszedł z góry przed nami załatwić formalności związane z wędrówką szkolną. My mieliśmy spokojnie zejść ze Śnieżki utartym szlakiem. W pewnym momencie jeden z kolegów krzyknął: „O, przypominam sobie , że tą prawie niewidoczną ścieżynką schodziliśmy w zeszłym roku z rodzicami na skróty.Byliśmy już mocno zmęczeni, więc… czemu nie! Ścieżka była coraz mniej widoczna, ziemia też była coraz bardziej niestabilna… Nagle, gdzieś z przodu przeraźliwy krzyk przeraził resztę: „przepaść!!. Skała!!”..
Wdrapywanie się z powrotem na górę trwało całe wieki!!!
Na studiach wakacje były wielką improwizacją. Pierwszy rok studiów zaliczony, no z pewną dozą szczęścia. Było z czego się cieszyć. Postanowiłyśmy z koleżanką zrobić sobie taką indywidualną pielgrzymkę do Częstochowy. Z braku dobrej komunikacji ludzie często pokonywali trasę do miast korzystając z uprzejmości przygodnych kierowców, ale my postanowiłyśmy iść pieszo. Żeby nie dać się namówić na podwiezienie, wędrowałyśmy tylko lewą stroną jezdni. Wtedy piesi zawsze wędrowali stroną prawą, dopiero później to się zmieniło. Mijających nas samochodów było bardzo mało i rzadko który się nie zatrzymał. Ludzie byli wtedy jacyś życzliwsi. Lenistwo zwyciężyło i przez pierwsze lata studiów tym sposobem zwiedzałyśmy kraj. W późniejszych latach wprowadzono auto-stop jako zalegalizowaną formę podróżowania i kultura wśród wędrujących w ten sposób bardzo się zmieniła na niekorzyść.
Raz jeden udało mi się wyjechać na zorganizowaną przez Uczelnię wycieczkę do Czechosłowacji. Opuścić kraj i to legalnie, było niesłychanie trudno. Ten wyjazd był pewną formą nagrody za… no właśnie, nie miałam się czym pochwalić. Napisałam więc króciutkie podanie, stwierdzając tylko, że bardzo chciałabym ten sąsiedzki kraj odwiedzić i poszłam na zebranie kwalifikujące do wyjazdu. Moja koleżanka zrobiła to samo. Znalazłyśmy się w sali, która błyskawicznie zapełniła się prawdziwym tłumem chętnych. O wyjściu z tego tłoku nie było nawet mowy. Zaczęło się strasznie nudne i długie zebranie. Czytano podanie za podaniem, gdzie każdy z kandydatów wymieniał swoje zasługi i dokonania,przynależności do…itd. Wreszcie wyjęto moje niesłychanie krótkie i lakoniczne podanie! Ktoś przeczytał … na sali wybuchł śmiech. „Kto to jest?! Kto to jest?!” słyszałam z różnych stron. Ktoś mnie podniósł do góry i zrobił się hałas: „Puścić ją! Niech jedzie! Niech jedzie!” Zebranie trwało dalej i przyszła kolej na podanie mojej koleżanki z tym samym króciutkim tekstem. Ale na sali nie było już takiej wesołości: „Co, następna naiwna? To już nudne! Odpada!
Tak więc los lubi płatać figle.

I chyba nic więcej na tej stronie nie napiszę. Oczywiście, były jeszcze inne wyjazdy i inne przygody. Niektóre z nich pojawią się zapewne na pokrewnych stronach tego bloga.

2016r. Zielona Góra

2017 Poznań

Komentarze są wyłączone.