Tak było – W PRL

Maj 1986 rok –  Czernobyl
W tym roku na Ukrainie wybuchł reaktor atomowy! Ani radio, ani telewizja nie nadawała żadnych niepokojących komunikatów – wręcz przeciwnie. Jeden „uczony” przekonywał, że skoro spadł deszcz, to atmosfera została oczyszczona. Byłam wtedy w bardzo kiepskim stanie zdrowotnym. Przygotowywałam syna do wyjścia na OBOWIĄZKOWY!!! pochód 1 Majowy. Dyrektorem Technikum, do którego syn uczęszczał był wojskowy w stanie spoczynku. Na pochodzie brała udział cała 1 klasa. Pogoda była śliczna, a pochód trwał bardzo, bardzo długo…
Miałam włączone radio i nagle usłyszałam jak jakiś pan tak jakoś nieśmiało próbował informować o tym, że jest wielkie zagrożenie promieniowaniem i że najlepiej nie wychodzić z domu i pozamykać szczelnie okna! Inaczej konsekwencje mogą być okropne, gdzieś po 10 latach! Najbardziej ucierpi tarczyca, ale nowotwory mogą pojawić się w różnych miejscach… Niestety, to była prawda.
Co miałam zrobić?! Dziecko na pochodzie oddycha skażonym powietrzem! Propaganda! Nic innego się nie liczyło. Propaganda! istota PRL-u!. Nigdy nie przebaczę! Nigdy nie zapomnę!

Służba wojskowa
Zasadnicza, obowiązkowa służba wojskowa trwała 2 lata. Prawie każdy chłopak jak mógł odwlekał ten czas wstąpienia „w kamasze”. To było coś nieuchronnego. Dużo było takich, co symulowali jakąś chorobę. Innym sposobem ucieczki przed tym obowiązkiem było wstąpienie na studia – tam też było wojsko, ale już mniej i inaczej. W Polsce doszło do zamieszek studenckich w marcu 1968 roku. Na uczelniach zaostrzono kryteria ocen i kto nie zaliczył sesji otrzymywał wezwanie do wojska. Cóż, w tej grupie znalazł się także mój mąż. Trafił do Warszawy i tam nudził się pełniąc obowiązki sanitariusza.
Pewnego razu postanowiłam go w tej jednostce odwiedzić. Już na miejscu ze zdumieniem zobaczyłam, że kilku chłopaków przez okno daje mi znaki, ze mam się nie zbliżać. Przyglądam się z uwagą i zdziwiona dostrzegam kurę, która idzie w kierunku tego okna pospiesznie dziobiąc jakieś celowo ułożone smakołyki. No tak, cel był jasny – na końcu tej drogi czekała na nią pułapka zrobiona ze starej skrzynki. Chłopacy byli chyba bardzo głodni, bo w tym czasie w dużym czajniku gotowała się już włoszczyzna na rosół…

Ślub, wesele i…
No właśnie… jak dostać własne mieszkanie? Obok kłopotów związanych z aprowizacją była to pierwsza, najtrudniejsza rzecz do zdobycia. Nie było możliwości kupna mieszkania, wynajęcia, zameldowania się w innym miejscu. Rodziny z małymi dziećmi przebywały latami w mieszkaniach swoich rodziców, często w jednym pokoiku. Nie były rzadkością mieszkania w zagrzybionych piwnicach. W przedwojennych willach dokwaterowywano często po kilku lokatorów i nie było możliwości pozbycia się ich. Wszyscy pragnęli dostać „przydział” lokalu, za darmo! Na mieszkanie „od Państwa” czekało się kilkanaście lat – dzieci już wtedy dawno chodziły do szkoły! Nie każdy miał szczęście. Kolejkę wydłużali obywatele w jakiś sposób uprzywilejowani.
W latach siedemdziesiątych iskierką nadziei były powstające Spółdzielnie Mieszkaniowe i możliwość założenia książeczki mieszkaniowej z wpłatami gotówki na tzw. „wkład” początkowy.
Odkładałam tam co miesiąc większość swojego stypendium. Dorabiałam, gdzie tylko mogłam. Kiedy cel wydawał się już bliski osiągnięcia, ten paskudny, wymagany wkład był regularnie podnoszony! Moją mamę to niezmiernie bawiło. Nie wierzyła w szczere intencje Państwa. Za którymś razem po obejrzeniu książeczki wręczyła mi brakującą kwotę i tak stałam się wymarzonym członkiem Spółdzielni Mieszkaniowej.
Przydział tego mieszkania z wielkiej płyty – po zgromadzeniu pełnego wkładu, miał nastąpić po co najmniej pięciu latach oczekiwania… i to aż 38 m2.
No cóż, kto miał możliwości (finansowe) i tzw. „siłę przebicia”, próbował budować własny dom. Trudności były przeogromne! Moi rodzice na swojej działce chcieli to zrobić, lecz nie dali rady. Zgromadzili troszkę materiałów rozbiórkowych, rysunek techniczny i na tym się skończyło. Po odwilży, za czasów E.Gierka zrobiłam to, co oni zaczęli… Powstał dom super prosty i tani. Za cenę ogromnych wyrzeczeń, ale własny. Uzbrojenie terenu? Żadne, a więc na raty i za własne pieniądze.
Po wielu latach, niedaleko, piękną łączkę przylegającą do lotniska Prezydent Poznania p.Wituski postanowił zlikwidować,wybierając w ogromnych ilościach piasek pod budowę „szybkiego tramwaju”, a do tych ogromnych dołów przywozić miejskie śmieci. To nie mogło się dobrze skończyć! Nie potrafię go wspominać nawet odrobinę pozytywnie!

Zdobycie własnego mieszkania graniczyło z cudem. Ale kto miał własny domek wybudowany dużo wcześniej, też najczęściej nie był szczęśliwy. Prawie każdy posiadał dokwaterowanego lokatora, którego w .żaden sposób nie mógł się pozbyć, chociaż dzieci w rodzinie mu przybywało , a nie miały własnego lokum. Zdarzało się więc, że sufit w tym lokatorskim mieszkaniu nagle zaczynał mocno przeciekać, a dom wymagał wielkiego remontu. Lokator otrzymywał jakiś inny lokal…

Finanse
To prawda, że wielkiego bezrobocia wtedy nie było, ale za wykonywaną pracę ludzie otrzymywali niezwykle skromne wynagrodzenia, za które trudno było utrzymać rodziny. Często buntowałam się na to ,że moja garderoba jest mocno niedofinansowana. Rodzice postanowili oddać mi swoje wypłaty w celu zarządzania nimi przez miesiąc. Byłam w „siódmym niebie”, ale tylko przez tydzień. Za tą reszkę pieniędzy kupowałam coraz tańsze produkty spożywcze. Kiedy na stole pojawił się „ceres” – najtańsza forma margaryny, pieniądze w gniewie mi odebrano. Moja mama była cudotwórcą.
Nawet w tych czasach jedni mieli lepiej a inni gorzej – dla członków partii były specjalne sklepy – konsumy, a liczne grona „swoich” otrzymywały talony na towary. Mocno zaciskając pasa, można je było kupić, ale bez tych talonów były prawie nie do zdobycia.
Nie lubiłam życia z dnia na dzień i często próbowałam zdobywać dodatkowe pieniądze, a to udzielając korepetycji, z to szyjąc jakieś ciuchy. Na studiach szyłam nawet torebki damskie zawieszane przez ramię na zwykłej maszynie krawieckiej.
Potem była hodowla jedwabników, plantacja truskawek… pieniądze i…puste półki w sklepach, wyjazdy turystyczno – handlowe nawet po buty. Tego się nawet nie da wiernie opisać – przemycanie wódki i jej  wymiana na marki i wreszcie kupno tego, czego nie było w kraju. Wymarzony komputer dla syna ATARI był już w torbie. Zostało troszkę czasu na zwiedzanie Hamburga. Załapałam się na takie zwiedzanie z jedną panią i grupą panów. Niestety, kiedy doszliśmy do obskurnej metalowej bramy panowie postanowili skrócić sobie drogę i przejść uliczką za tą bramą. Ja z panią miałyśmy iść dłuższą drogą wkoło, żeby dołączyć do grupy. Niestety, bałam się tak bardzo , że zabłądzimy, że poszłyśmy za panami.
A była to uliczka z roznegliżowanymi paniami w oknach wystawowych. Wkrótce rozległ się taki wrzask z tych lokalików, że zjawili się natychmiast ochroniarze i zrobiło się bardzo gorąco. Z okna ktoś oblał mnie piwem! No nie! ze złości zrobiłam się czerwona i nagle przypomniały mi się wszystkie mocne słowa w różnych językach! Ochroniarze byli wyraźnie zaskoczeni, bo bez przeszkód przedefilowałam prze całą uliczkę z podniesioną głową!

Do pracy dojeżdżałam tramwajem. Miałam szczęście, że droga do…  i z… przystanku nie była zbyt długa. Niestety, w godzinach szczytu tłok był ogromny, a rozkład jazdy pojazdów był wyłącznie w sferze marzeń. Najtrudniej było zimą…
Pewnego razu postanowiłam wracać do domu na tzw. „przesiadkę”. Była zima. Z pierwszego tramwaju wysiadłam na przystanku przy Dworcu Zachodnim. Dość długo nic nie jechało, więc kiedy zjawił się wymarzony numer, był ogromnie przepełniony. Z otwartych drzwi zwisały  „winogrona” pasażerów. Byłam już mocno przemarznięta, więc jedną nogą stanęłam na oblodzonym stopniu, a ręką uchwyciłam coś, co było w środku. Matko! To był luźno przewiązany pasek  od czyjegoś płaszcza! Miałam wrażenie, że on się wydłużał jak guma od majtek! To był najdłuższy przystanek w moim życiu! Cud, że nie spadłam! Do domu potulnie wróciłam pieszo!
Mój zrefundowany staż pracy odbywałam w wojewódzkiej instytucji nadrzędnej w komórce kadr i szkolenia. To było przykre doświadczenie. Wpływały tu donosy z jednostek podrzędnych, czasami bardzo podłe. Mniej więcej w połowie tego stażu zostałam  zobowiązana do wstąpienia do PZPR. Odmówiłam. Nie dlatego, że byłam taka niezwykle mądra, ale dlatego, że zostałam postawiona  „pod ścianą”, nie dano mi wyboru. Żebym mogła dokończyć staż zostałam zapisana do ZMS-u (mimo, że zbliżałam się do granicznego wieku 27 lat) i to od razu na przewodniczącą związku.  I na tym koniec.  Z tego powodu  musiałam wkrótce poszukać innej pracy. Przynależność do PZPR była sprawą kluczową. Bez tego o lepszym stanowisku pracy można było sobie tylko pomarzyć.

Loteria fantowa „Fortuna” (Tak się chyba nazywała)
Życie w czasach PRL było bardzo monotonne. Jeśli nie można było liczyć na ustosunkowaną rodzinę, względnie poparcie z partii, to na większy awans liczyć nie było można. Kłopoty z uzyskaniem mieszkania, zakupem mebli itp. były gigantyczne.
Jak można sprowokować odmianę losu? Oczywiście, biorąc udział w loteriach. A może się uda?
W pewnym zakładzie pracy cała załoga z mojego Działu (i ja)
zakupiła w kiosku RUCH-u cały karton z losami. Co się potem działo w pracy! Co chwilę ktoś krzyczał :
– Rety mój numer był obok lodówki!
– Ojej, mój obok telewizora kolorowego!
Szybko okazało się , że te same numery powtarzały się kilkakrotnie. Prawdziwe wygrane miały bardzo niską wartość. Z przykrością odzyskaliśmy z tych „szczęśliwych” losów małą część zainwestowanych środków.
Od tego czasu trudno mi jest uwierzyć w jakąkolwiek uczciwą loterię.

Toto-lotek
Ta loteria jest popularna i dzisiaj, ale wpisuję ją na tej stronie, żeby temat gier był w jednym miejscu. Niestety, hazard muszę omijać szerokim łukiem…
Zaraz po stażu pracy trafiłam do Działu w Instytucji, gdzie kierownikiem był chyba uzależniony gracz w Toto-lotka. Co tydzień wyjmował na biurko notatki o trafionych numerach zbieranych przez lata. Byłam w trójce graczy, którzy założyli „spółdzielnię totolotkową”. Graliśmy systemem za dość duże pieniądze. Nie do wiary, ale zawsze byliśmy na plusie. Bardzo to drażniło jedną z pracownic,która otwarcie krytykowała nasz hazard, wróżyła nam bankructwo i łzy…
Pewnego razu nagle zmieniła zdanie i nalegała, żeby dołączyć do graczy. Kierownik był przeciwny. Nie, nie, nie! W końcu jednak zmiękł. Zagraliśmy w czwórkę i szczęście nas opuściło…
Najbliższe losowanie nie przyniosło nawet jednej „trójki”, kilka następnych identycznie! Tragedia! Czary, czy co?!
Spółdzielnia zbankrutowała. To było chyba pierwsze bankructwo w PRL. Nigdy więcej!
Piekło dla mięsożerców.
Lubię zwierzęta, ale oglądać. Nie jestem wegetarianką, ale braku mięsa i wędlin chyba bym nie zauważyła. Dla tych, co bez nich nie mogą żyć czas PRL-u był okrutny – Kartki, polowanie na dostawę towaru… Nigdy bym ich nie zrozumiała, gdyby…
Oczekiwałam przyjścia na świat mojej córeczki. Przechodziłam koło „Delikatesów” tak pechowo, że zobaczyłam ogromną kolejkę oczekujących i cienkie paróweczki na ladzie. Stos kiełbasek topniał w oczach! Nie mogłam zrozumieć, co się ze mną dzieje, te parówki przyciągały mnie jak magnez! Ja przecież nie przepadam za mięsem! Z ogromnym wstydem podeszłam do lady z prośbą o jedną paróweczkę z uwagi na mój stan…
Ktoś głośno wrzasnął: „Co piąta!!!” Tak to wtedy było – jedna osoba uprzywilejowana mogła stanąć w kolejce za pięcioma stojącymi. Następna za kolejnymi pięcioma itd.
A kiełbasek już prawie nie było. Byłam już druga w kolejce. Pani przede mną zdecydowała: „Reszta dla mnie!” Ekspedientka nieśmiało zaproponowała: „Jedną odłożyć dla tej Pani?”. „Nie!!!”
Przepłakałam całą drogę do domu. Moja córeczka okazała się typowym mięsożercą. Apetyty kobiet w odmiennym stanie nie są jakimś wymysłem, chociaż nie zawsze dają znać o sobie tak silnie.
Zakupy
Ludzie potrafią zaaklimatyzować się i żyć w najtrudniejszych warunkach. W PRL-u każdy był przecież jakoś ubrany, a panny potrafiły się wystroić robiąc sobie kreacje „z niczego”.
W czasach mojej młodości dziewczyny szyły sobie spódnice z materiału na wsypy do puchowych poduszek – czerwonego inletu, który też trudno było kupić. Szablonem dla krawcowej było koło, a żeby spódnice rozszerzały się mocno wkładano pod nie krochmalone halki z białego płótna, zdobione falbankami. Cóż, jeśli któraś dziewczyna spociła się prasując te krochmalone falbanki, na pewno nie usiadła w tramwaju na krzesło, choćby wszystkie były wolne…
Kupowanie przypominało w pewnym stopniu polowanie. Trudno było przewidzieć z czym do domu się wróci z zakupów. Wchodziło się przecież do wielu sklepów wracając z pracy. A jeśli gdzieś ustawiała się kolejka, to też trzeba było zająć tam miejsce. Coś akurat „rzucili” i dobrze, jeśli starczyło dla wszystkich… Brakowało wszystkiego – od artykułów spożywczych po papier toaletowy. Kupno mięsa, kiełbasy było trudne nawet wtedy , kiedy obowiązywały limity zakupów na „kartki„.
Ale ludzie przecież sobie jakoś radzili. Prawie w każdym domu był pewnego rodzaju magazyn rzeczy zdobytych, niekoniecznie akurat potrzebnych, ale cennych na wymianę, prezenty…
No właśnie – prezenty!
Na imieniny, pod choinkę…Też trzeba było je wcześniej gromadzić, „zdobywając” przy różnych okazjach. Mój mąż prezent dostawał na raty. Z kupionej włóczki dostał na imieniny zrobiony na drutach jeden rękaw, na gwiazdkę przody i plecy, a na następne imieniny drugi rękaw już zszyty z całością. Chyba go nie lubił…Nie byłam zbyt pracowita…
Życie towarzyskie
Pod tym względem było jednak znacznie lepiej niż teraz. Ludzie chętniej spotykali się ze sobą i częściej korzystali z instytucji kulturalnych. Na więcej imprez można było sobie pozwolić. W restauracjach w dni wolne zwykle był komplet gości. I to nie tylko ze względu braku mięsa w kuchniach domowych, ale rodzinny obiad nie uszczuplał aż tak miesięcznego budżetu. Problemem był brak wolnego miejsca przy stolikach w te dni. No, restauracji było jednak mniej. Nie serwowano wielkiej gamy potraw, ale zwykle znane dania. Częściej ludzie odwiedzali kawiarnie. W Poznaniu np. w „Pół czarnej” większość miejsc była zajęta i to w dni wolne od pracy. Desery nie były takie drogie. Wejście do Palmiarni kosztowało o ile pamiętam 1,75 zł – bilet ulgowy. I było to moje ulubione miejsce odrabiania zadań z matematyki. Siadałam na ławce pod palmą wśród pięknej zieleni, było ciepło i pogodnie, choć na dworze padał śnieg. Mój wspaniały nauczyciel pan Uniejewski potrafił sprawić, że polubiłam ten przedmiot. Teatry, operę odwiedzałam w towarzystwie całej klasy. Nie wiem, czy były jakieś opłaty z tego tytułu, czy sponsorowała to szkoła. Pamiętam scenę podczas jednego spektaklu, kiedy piękna, zrozpaczona dziewica zbiegała z prowizorycznych schodów, które się trzęsły, bo była ona chyba już końcowym etapie ciąży. Do kina chodzili przede wszystkim młodzi ludzie i pary, które chciały w ciemności przy sobie posiedzieć. Tłumy oblegały kasy biletowe, kiedy w repertuarze był najnowszy western. Nieznane były narkotyki, używki, dopalacze… Pod tym względem były to szczęśliwe czasy. Niestety, palenie tytoniu było raczej w modzie, a picie alkoholu niszczyło rodziny. Myślę, że była to celowa polityka rządu na zagospodarowanie pieniędzy z wypłat Polaków, skoro innych dóbr do zakupu brakowało.
Wypada jeszcze wspomnieć o imieninach, które obchodzone były w tym samym, kalendarzowym dniu. Znajomi zjawiali się po południu bez zaproszeń. Na stale pojawiały się smakołyki, które gospodarz sam potrafił przyrządzić i alkohol czasami własnej produkcji. Było bardzo wesoło. W 18 metrowym pokoju potrafiło się zmieścić prawie 30 osób. Niestety, na ulicach spotykało się leżących, pijanych mężczyzn, zwłaszcza po dniach wypłat pensji…

Komentarze są wyłączone.